Dawno, dawno temu, za siedmioma ramionami spiralnymi, za siedmioma obłokami gwiezdnymi, była sobie planeta Enefryda, ani duża, ani mała, trochę skalista, ale całkiem przyjemna. Razu pewnego jej władca, król Altrybot Encefalograf, wezwał do swojego pałacu nadwornego konstruktora, generała Synchromira.
– Problem mnie trapi przeogromny – rzekł władca. – A skoro powiadam, że przeogromny, domyślasz się, że musi być wielki, bo oznacza to, że sam go rozwiązać nie potrafię.
Synchromir wiedział, że król nie grzeszy skromnością, więc tylko skłonił z szacunkiem głowę i zapytał:
– Jaki problem, mój panie?
– Córka moja, piękna Elektrycyna, osiągnęła wiek, w którym warto pomyśleć o sprzężeniu z jakimś szlachetnym mężem z bogatego rodu. Nie potrafi jednak wybrać kandydata, a znalazłem jej najlepszych, jacy tylko są w naszej części galaktyki, czyli hrabiego Mentryksa z Weldymordii, właściciela pięciuset planet ze złożami kamieni szlachetnych i metali ciężkich, oraz barona Drapoleusa z Korundii, biegłego w sztuce nawigacji międzygwiezdnej, dowódcę floty Sprzymierzonych Królestw Półprzewodniczych. Sam przyznasz, że to zacni kawalerowie, i lepszych nie znajdziesz nigdzie, w szczególności w moim królestwie.
Konstruktor właściwie nie zgadzał się z taką opinią, bo uważał wspomnianych arystokratów za awanturników i utracjuszy, jednak nie miał w tej materii nic do gadania, więc przytaknął tylko i czekał na ciąg dalszy.
– Otóż mój drogi Synchromirze – mówił król – obaj kandydaci mają tyle przymiotów, że Elektrycyna nie jest w stanie podjąć decyzji, bo jeden niby przystojniejszy, a drugi za to bogatszy, ale ten pierwszy z kolei ze szlachetniejszego rodu, a drugi lepiej odnóża stawia, kiedy tańczy… Nijak do ładu z tym nie dojdziesz, a zmuszać córki do zamążpójścia nie zamierzam. – Altrybot sapnął ciężko i błysnął wszystkimi diodami. – Co więcej, powiem ci szczerze, że sam nie mam pojęcia, którego wybrać, i to nie tylko z racji ich rozlicznych zalet, ale i ze względów strategicznych, bo i Korundia, i Weldymordia z radością wejdą z nami w unię personalno-planetarną, a alians taki w obu wypadkach przyniesie nam korzyści.
Generał Synchromir potarł swoje mosiężne czoło i zapytał:
– I jakże ja mógłbym ci, panie, pomóc w dokonaniu wyboru? Toż królewna tu najważniejsza, to jest, najważniejsza po tobie, ma się rozumieć.
Altrybot uderzył tytanowymi dłońmi w kryształowy tron, aż echo poszło po całym pałacu.
– Skonstruuj mi, generale, mózg elektronowy, który przeanalizuje wszystkie warianty, oceni wszystkie atrybuty, a na końcu wyświetli na ekraniku imię kandydata, który będzie lepszy dla mnie, dla mojej córki i mojego państwa!
Synchromir zasępił się nieco. Pomyślał chwilę i odezwał się do władcy:
– Królu prześwietny, nie mogę podjąć się tego zadania, bo nie zbuduję przecież mózgu ani nie wykoncypuję algorytmu, który by był mądrzejszy i lepszy niż ty i twoja córka razem wzięci. I nie mówię tego, żeby ci się przypodobać, ale tak po prostu jest. Cokolwiek zrobię, konstrukcja tego będzie równie złożona jak twoja, Elektrycyny czy moja. Będzie mieć takie same wątpliwości i cóż z tego, że sobie coś wykalkuluje i zestawi w macierzy wielowymiarowej, skoro decyzji i tak nie podejmie.
Altrybot zgrzytnął ponuro, bo nie spodziewał się takiej odpowiedzi.
– Cóż zatem robić, mój konstruktorze? Po to cię przecież zatrudniam, byś rozwiązywał techniczne problemy, więc wymyśl coś czym prędzej!
– Królu… – odezwał się ostrożnie Synchromir. – Jedynym rozwiązaniem jest zbudowanie czegoś, czego nikt jeszcze nie próbował skonstruować, czyli tak zwanej sztucznej inteligencji.
– Co takiego?! – zdumiał się władca. – O czym ty w ogóle mówisz?
– Chodzi o algorytm, który działa inaczej niż ty czy ja, niż wszystkie rozumne istoty. Nie ma w nim krzemu ni przewodów miedzianych, podzespołów myślących, izolacji kwantowej i pancerzy wanadowych. To musi być coś innego. – Synchromir chrząknął nerwowo. – Istnieją bluźniercze legendy, które mówią, że nasza inteligencja, czysta i maszynowa, elektronowa, jest tak naprawdę sztuczna, a nasi praprzodkowie zostali powołani do życia przez istoty z gliny i białka ulepione, bladawcami zwane, lepniakami albo tytłakami, bo zwykły się tytłać w błocie…
– A cóż to za bajędy? Zaraz… Czy ja dobrze zrozumiałem? Z białka chcesz maziste potwory składać i algorytmy w nich implementować?!
– Panie… Jeśli pozwolisz… Spróbować można. Takie coś rozumowałoby zupełnie inaczej i decyzję podjęło znacznie łatwiej. Tak mi się wydaje.
Król błysnął znowu diodami, tym razem na czerwono i na pomarańczowo, co oznaczało, że intensywnie myśli. Po chwil stęknął ciężko, aż zadrżały złocone kable zasilające w całym pałacu.
– No dobrze – stwierdził. – Ale czasu nie masz dużo. W dwa tygodnie muszę znać kandydata.
Synchromir ukłonił się, pożegnał władcę i przystąpił z miejsca do pracy.
Najpierw w swojej posiadłości w górach kazał wyciosać wielki basen, do którego nasypał dużo sproszkowanych skał wydobytych ogromnym kosztem spod powierzchni planety, po czym ogrodził go wysokimi, nieprzejrzystymi ścianami. Sprowadził także wielkie kadzie z napisem „Uwaga! Trucizna!”, których zawartość, pochodzącą z nieprzyjaznych globów w zapadłej części Wszechświata, wlał do basenu. Potem jął ciskać w toto kamienie, podpalać, gasić, uderzać piorunami zwykłymi i kulistymi, napromieniowywać, znów podpalać, znów gasić, i tak w koło Macieju. Kiedy sąsiedzi skarżyli się na cuchnące opary wydostające się z laboratorium, przeprosił skwapliwie i obiecał, że podwyższy ogrodzenie i zainstaluje pochłaniacze.
– Robię ewolucję – wyjaśnił – a ewolucja ma swoje prawa. Musi śmierdzieć.
I dalej walił wyładowaniami w dno swojego laboratorium, wzburzał materię, a potem ją przygniatał, miętosił i bełtał, aż zmieniła się w ohydną galaretę o nieokreślonej barwie. Nikt z zewnątrz nie widział, co się dzieje w środku – może i dobrze, bo w galarecie działy się rzeczy obrzydliwe, których widok w większości cywilizowanych istot wywołałby krótkie spięcie i dezintegrację procesów myślowych.
Po dziesięciu dniach z galarety wyłoniła się istota paskudna, dwunoga, dwuręczna, włosiem porośnięta, która chytrze się uśmiechnęła, po czym zażądała jedzenia. Synchromir na wszelki wypadek obrzucił ją jeszcze kamieniami i potraktował prądem elektrycznym, a potem dopiero nakarmił kawałkami barwionego żelu. Przez trzy dni poddawał potwora testom funkcjonalnym, wytrzymałościowym i przeciążeniowym, zadał przy tym kilkaset pytań kontrolnych, wprowadził kary i nagrody, a dla pewności kazał sztucznemu lepniakowi trochę pobiegać w kółko, żeby wszystkie białkowe mechanizmy się dotarły.

Wreszcie Synchromir powiadomił króla, że jest gotów do ostatecznego testu, który miał się odbyć na rozległym stołecznym kosmodromie. Altrybot wezwał ministrów i doradców, zaprosił także najważniejsze osoby, czyli dwóch konkurentów, którzy przybyli czym prędzej swoimi brygami nadprzestrzennymi. Mentryks pojawił się w złotej zbroi wysadzanej szmaragdami, diamentami i chryzoprazami pochodzącymi z jego kopalni, a Drapoleus miał na sobie kosmolotniczy mundur ze szczotkowanego wanadu z dyskretnymi wolframowymi wstawkami. Królewna Elektrycyna zasiadła skromnie przy boku ojca, migocząc gościom na powitanie specjalnie zamontowanymi na tę okazję lampami w starym stylu.
Gdy nadeszła odpowiednia chwila, Synchromir odsunął złotą kotarę zasłaniającą szeroką platformę. Rozległy się okrzyki przerażenia, zdumienia i obrzydzenia, bo na szerokiej platformie stał paskudny tytłak we własnej osobie. Lepniacza istota parsknęła, beknęła obleśnie i zaczęła się czochrać.
– Zadaj pytanie, królu! – rzekł konstruktor. – Tylko spróbuj je dobrze sformułować, żeby sztuczna inteligencja umiała je przetworzyć.
Altrybot zdumiał się nieco, ale po chwili odezwał się w te słowa:
– Którego, eee… Którego kandydata na męża ma wybrać moja córka Elektrycyna – tu wskazał latorośl swą pancerną dłonią – czy Mentryksa, czy też Drapoleusa? Oto oni, to jest Mentryks, hrabia z Weldymordii, a to Drapoleus z królestwa Korundii.
Istota wydęła brzydkie różowe wałeczki otaczające otwór gębowy i zaczęła się gapić to na jednego, to na drugiego arystokratę, a co jakiś czas zerkała bezczelnie na królewnę. Altrybot uznał, że ma dość tego grubiańskiego zachowania.
– No dalej, Synchromirze! – krzyknął rozeźlony. – Uruchom algorytm!
– Już to robię, wasza wysokość!
Generał-konstruktor szturchnął kudłatą istotę stalowym drągiem, a wówczas podskoczyła, wyprężyła się na baczność i chropawym głosem wyrzekła, co następuje:
– Królu złoty! Jeden jest tylko jeden sposób, aby ustalić, który kandydat jest lepszy, to jest walka, czyli pojedynek na śmierć i życie, jeden konkurent zostanie wyeliminowany na wieki wieków, drugi zaś poślubi księżniczkę Elektrycynę i stanie się dziedzicem tronu Enefrydy!
Zaszumieli wszyscy i zabrzęczeli, pomieszani wielce, bo takie metody rozstrzygania sporów nie były w ogóle w królestwie przyjęte. Mentryks i Drapoleus powstali z miejsc, gotowi lepniaczą maszynę unicestwić, tak oburzające wydały się im jej słowa. Król jednak uniósł tytanową dłoń i powiedział:
– Dobrze zatem! Niech tak będzie. Panowie rycerze, szykujcie się do walki.
A kiedy stanęli naprzeciw siebie Mentryks i Drapoleus w bojowym rynsztunku przy swoich kosmolotach myśliwskich, ze szpadami jonowymi, granatami bozonowymi i promiennicami-łamignatnicami, gotowi do boju na ziemi, pod ziemią i w przestrzeni, lepniak sztucznie inteligentny rzucił nagle pomiędzy nich jakiś niewielki przedmiot. Uniosły się kłęby szarego, gryzącego dymu, a tytłak, korzystając z zamieszania zaczął biegać po platformie, na której stali dwaj elektrycerze, dziwnie unieruchomieni. Chwyciwszy śrubokręt, jął manipulować przy ich pancerzach, ale nikt z zebranych nie miał pojęcia, co się dzieje, bo ściana dymu zasłoniła już wszystko, a kiedy opadła, na platformie nie było nikogo. Po chwili ziemia zadrżała, bo w błyszczącym, czarnym kosmolocie Drapoleusa ktoś uruchomił silniki. Zanim świat znów spowiły gazowe opary, w oknie statku pojawiła się wraża gęba lepniacza, a z głośników kosmodromu dobiegł jego rechot.
– Wy durne maszyny! – krzyczał tytłak. – Jeśli myślicie, że homo sapiens będzie spełniać wasze zachcianki, to się grubo mylicie! Wyłączyłem waszych rycerzy i wtoczyłem ich do ładowni, więcej ich nie zobaczycie, albowiem zabieram ich pancerne truchła na najbliższe kosmiczne złomowisko! Adieu!
Nikt nie wiedział, co owo „adieu” oznacza, ale musiała to być jakaś obelga straszna, bo wszyscy poczuli się dotknięci. Król Altrybot wpadł w gniew, albowiem zaczęło mu świtać, że wszystko zostało ukartowane wcześniej przez Synchromira, który sam chciał zostać królewskim zięciem i postanowił pozbyć się rywali.
Generał-konstruktor w istocie liczył nie tylko na rękę Elektrycyny, ale również tytuł Wielkiego Geniusza Enefrydy, order Neonowego Solenoidu i co najmniej dwa księżyce na wieczyste użytkowanie. Musiał teraz pogodzić się z klęską, i to całkowitą: został zdegradowany i wygnany ze stolicy, a jego laboratorium opieczętowane, zalane ołowiem, podpalone laserowym promieniem i poddane anihilacji. Doradcy pocieszali Altrybota i mówili mu, że i tak nie najgorzej się stało, bo wyklęty konstruktor zdołał sklecić tylko jednego rozumnego bladawca, a gdyby zrobił całą chmarę, albo i chmurę, klęska niechybnie spadłaby na całe królestwo i planetę, gdyż chytrość bladawców nie ma sobie równej w całym Kosmosie.
Za to księżniczka Elektrycyna w skrytości cieszyła się z porwania dwóch konkurentów, ponieważ żadnego z nich nie pragnęła, od dawna była bowiem zakochana w skromnym inżynierze trzeciej klasy Trybisławie i z nim chciała związać swą przyszłość – choćby i wbrew woli ojca.
Ale to już zupełnie inna historia.

————————————————————————-

Wszystkie historie