W zamierzchłych czasach, w latach osiemdziesiątych XX wieku, ulubionym pismem wszystkich młodych ludzi był tygodnik „Razem”. Poza gołą babą na ostatniej stronie i poradami seksuologa można było tam znaleźć interesujące wywiady, fotoreportaże i rozbudowaną rubrykę muzyczną, której od pewnego momentu towarzyszyła bardzo ciekawa inicjatywa w postaci klubu płytowego – do dziś mam winyle Dezertera, Kultu, T. Love i Kobranocki. Ale jeszcze wcześniej – w 1982, 1983 roku – pojawiły się artykuły Henryka Palczewskiego i Kamila Sipowicza publikowane pod hasłem „Awangarda rocka”, w których prezentowano kompletnie nieznane i nigdy nie prezentowane w radiu zespoły z pogranicza gatunków. To dzięki nim dowiedziałem się o istnieniu takich wykonawców, jak Fred Frith, Henry Cow, Pere Ubu czy Wire, a przede wszystkim najbardziej enigmatyczny kolektyw artystyczny XX wieku, czyli The Residents. Nie ma tu miejsca na przypominanie całej historii tej grupy, działającej od 1969 roku do dziś, ale coś, co początkowo było próbą dekonstrukcji i wyśmiania standardowych wytworów popkultury, zmieniło się w duże przedsięwzięcie z koncepcyjnymi albumami, wyreżyserowanymi występami i nowatorskimi produktami multimedialnymi. Co ciekawe, od samego początku artyści postanowili zachować anonimowość, nigdy oficjalnie nie podawano ich nazwisk. Na koncertach występowali i występują w przebraniach, z których najbardziej rozpoznawalnym były wielkie, przykryte cylindrami gałki oczne zakładane na głowy.

Przyznam, że ta idea zrobiła na mnie wrażenie nawet bardziej niż muzyka, czasami bardzo prosta, czasami trudna do słuchania, zawsze odrobinę dziwaczna. Bo przecież o to chodzi! Nie jest ważne, kim jest artysta, co robi po koncercie i przed koncertem, z kim się spotyka, jak się ubiera i ile ma tatuaży. Istotna jest sztuka, efekt działalności, czyli dzieło, a nie szum medialny, który wokół niego powstaje. Autor, muzyk, pisarz, nie ma obowiązku robienia produktu z siebie… Nic dziwnego, że muzyka The Residents posłużyła za tło filmu dokumentalnego Thomas Pynchon: A Journey into the Mind of [p.], którego autorzy usiłowali wytropić innego twórcę konsekwentnie odmawiającego kontaktu z mediami i pilnującego swojej prywatności. W 1985 roku, kilka lat po tym, jak po raz pierwszy usłyszałem The Residents, miałem okazję przeczytać pierwszą powieść Pynchona.

Dlaczego o tym wszystkim piszę? Powód jest bardzo smutny: 30 października zmarł Hardy Fox, jeden z założycieli The Residents, odpowiedzialny jako kompozytor i producent za większą część twórczości tej grupy, współautor kreacji pozamuzycznych – teatralnych, filmowych, multimedialnych; szef The Cryptic Corporation, czyli „biznesowej” fasady całego przedsięwzięcia. Tak naprawdę – po prostu jeden z Rezydentów, czemu oczywiście zgodnie z „teorią zaciemniania” zaprzeczał do samego końca, a właściwie opowiadał o swojej współpracy z grupą tak, jakby był osobą stojącą z zewnątrz. W ostatnich latach członkowie ekipy przestali być anonimowi – to znaczy dostali imiona i nazwiska. Hardy występował jako Charles Bobuck, czyli po prostu Chuck, miał dorobioną biografię opartą na prawdziwych wydarzeniach.

Hardy Fox pożegnał się z nami już miesiąc temu, przed ostatecznym odcięciem od sieci – i prawdopodobnie tuż przed zakończeniem w pełni świadomej egzystencji. Poinformował o nieuleczalnej chorobie, na którą cierpi, a na swojej stronie WWW zdążył jeszcze umieścić w nagłówku rok swojej śmierci.

Żegnaj, Hardy, to między innymi dzięki Tobie ten dziwaczny, pełen absurdów świat stał się bardziej znośny. Dzięki za konsekwentne podejście do sztuki, wszechstronność i wytrwałość.

Powodzenia w drodze – marching to the sea.