Jest, który jest
Znowu zaczynają. A właściwie należałoby powiedzieć „zaczynajo”, chociaż obecnie rządząca formacja raczej preferuje wymowę „zaczynajom” („Precz z komunom!”). Zatem: znowu zaczynajom burzyć Pałac Kultury i Nauki w Warszawie.
Norman Lewis w swojej „Opowieści z Sewilli”, relacji z podróży do ogarniętej zamieszkami Hiszpanii, cytuje rozmowę z właścicielem hotelu w Madrycie. W mieście wybuchają regularne walki, Czerwoni uzyskują przewagę, ale facet nie jest z tego zadowolony. Mówi: – Oni wszystko traktują zbyt poważnie. A ja chcę mieć coś z życia. [1]
Doskonale rozumiem punkt widzenia człowieka, który pragnie spokojnie funkcjonować (i zarabiać), a powstaje ryzyko, że przyjdą jacyś komisarze, którzy w imię sprawiedliwości dziejowej dokonają reedukacji hotelarza – jeśli będzie miał szczęście, nie pozbawią go przy tym życia – a jego przybytek stanie się własnością ludu, czyli niczyją.
Faceci, którzy chcą zburzyć PKiN, należą do – nazwijmy to w ten sposób – nieco innej formacji intelektualnej, jednak również są strasznie poważni. Podobnie jak Czerwoni, ogarnięci są ideą stworzenia nowego człowieka. Twierdzą, że ludzie mają mentalność niewolników, żyją w klatce i nie potrafią sobie tego uświadomić, bo nie znają innego świata poza klatką. Niestety, tak się składa, że oni sami są jedynymi ludźmi, którzy tę klatkę widzą. Nie zauważyli, że jej właściciel już dawno nie żyje, drzwiczki są otwarte, a kluczyk zaginął. Nad szklanką herbaty z fusami ględzą coś o „sprawiedliwości historycznej” i „symbolicznym końcu komunizmu”. Chcą zmienić przeszłość w naszych głowach. W co drugim zdaniu używają słowa „narracja”.
Wiem także, że nie powinienem się tym przejmować. Prawdopodobnie afera ze zburzeniem PKiN została rozdmuchana po to, by odciągnąć uwagę opinii publicznej od akcji monumentotwórczej na placu Piłsudskiego. Tu akurat kolejni mądrale marudzą o strefie sacrum w środku miasta i narodowym salonie łez i zadumy, tak jakby miejsce, w którym stoi Grób Nieznanego Żołnierza, potrzebowało jeszcze dodatkowego uświęcania.
No dobrze, spójrzmy prawdzie w oczy: wszyscy mamy pewien problem z tym budynkiem. Ja również, nie przeczę. Nie będę pisał o miejscu Pałacu w literaturze, bo świetnie to zrobił Paweł Dunin-Wąsowicz w „Lampie” już w 2008 roku. Od czego zaczął swój tekst? Ano od zacytowania Wilczej wyspy.
– Pałac Kultury powinien zostać zburzony – powiedział komisarz Adam Nowak, odwracając wzrok od Wisły. (…) Chodzi mi o to, że w Warszawie jest dziura. W przestrzeni i w czasie. W środku miasta i w historii, tak to sobie wykoncypowałem. Powiem więcej, ta dziura z sowieckim pałacem wynika z tej dziury w historii. (…) Hitler i Stalin zakłócili ciągłość istnienia miasta. A samo powstanie… Zobacz, to jest wydarzenie, które stanowi punkt odniesienia w historii. Jeżeli mieszkasz w Warszawie, ma na ciebie wpływ, czy tego chcesz, czy nie, niezależnie od tego, co sądzisz o słuszności jego rozpoczęcia. To coś, co jest symbolem tego miasta i zawsze nim pozostanie. Podobnie pałac jest punktem orientacyjnym na planie Warszawy. Czyli również punktem odniesienia, ale takim zwykłym, w sensie topograficznym. Zwykłym i niezbyt urodziwym. (…) Pałac to symbol naszej bezsilności. Przyzwyczailiśmy się do niego, psioczymy na niego, myślimy o wielkomiejskim centrum, które tam było przed wojną… I nie możemy nic zrobić, żeby zagospodarować przestrzeń wokół niego. Taka proteza z martwą tkanką dookoła. Dlatego czasami myślę, że dobrze by było, gdyby tak nagle… pffff… – Pstryknął palcami. – Gdyby zniknął. Można by wtedy zacząć od zera. Jak w Paryżu z planem Hausmanna.
Tak, ja też przez wiele lat uważałem, że ten brzydki i kuriozalny pomnik Stalina należy po prostu zburzyć, mimo że istniał przez całe moje dzieciństwo, był naturalnym elementem krajobrazu Warszawy i punktem orientacyjnym. W Pałacu bardzo długo pracowała moja mama, ja spędziłem wiele godzin w Muzeum Techniki, do którego zawsze chętnie wracałem. Parę lat później to właśnie w tym budynku po raz pierwszy, jeszcze jako licealista, zobaczyłem na scenie Tadeusza Łomnickiego i Piotra Fronczewskiego. To tutaj obejrzałem „Lot nad kukułczym gniazdem” i „Obywatela Kane’a”.
Z mojego dorosłego życia Pałac nie zniknął, wprost przeciwnie: chodziłem na studiach na wykłady z logiki i teorii mnogości, zdawałem egzaminy analizy i algebry. W Pałacu mieściła się księgarnia ORPAN, w której spędziłem zdecydowanie zbyt wiele czasu i wydałem zbyt dużo pieniędzy. Kinotekę często odwiedzam na początku października, kiedy trwa Warszawski Festiwal Filmowy. Sala Kongresowa to nie tylko miejsce, w którym na twardych siedzeniach zasiadali lepiej lub gorzej odżywieni delegaci na kolejne zjazdy PZPR. Dla mnie to miejsce, w którym na żywo mogłem zobaczyć i usłyszeć Nicka Cave’a. Toma Waitsa, Erica Burdona, Lou Reeda, Davida Byrne’a, Patti Smith, Bryana Ferry’ego, Vana Morrisona, The Stranglers i The Residents. W Pałacu mieści Cafe Kulturalna, wprawdzie za stary jestem na hipstera, ale miałem tam okazję usłyszeć fantastycznych niezależnych artystów, takich jak Jason Webley czy Ben Caplan.
I po latach przestałem uważać, że Pałac jest brzydki. Jego główną bryłę z iglicą bez wątpienia można uznać za fajną, z architektonicznego punktu widzenia to odbicie amerykańskich wysokościowców z lat 20., 30. – często porównywane z Terminal Tower w Cleveland. Oczywiście widzę – trudno nie zauważyć – że oprócz ciekawej architektury i kunsztownego wykonania wielu detali we wnętrzach można tu znaleźć wiele kuriozalnych elementów. Spójrzmy jednak z daleka, na „Warsaw skyline”, na panoramę centrum miasta – bez niego byłaby nudna, jakiś taki Frankfurt dla ubogich. Właśnie zdałem sobie sprawę, że obok malutkiego już teraz „Prudentialu”, nie wspominając o budynku PAST-y, to jedyny zabytkowy wieżowiec w Warszawie.
Nie, Pałac nie jest problemem architektonicznym, tylko urbanistycznym. Pałac przyszedł z zewnątrz, rozsiadł się w środku, rozepchał, zajął całą przestrzeń, którą zajmowało wcześniej żywe miasto. Tym się różni od swoich amerykańskich przodków, że tam każdy metr kwadratowy przelicza się na pieniądze, utopie można sobie realizować, ale tylko na własnym terenie. Tu było inaczej. Powstała wielka dziura, która do tej pory nie została wypełniona. I właśnie na tym polega problem. Kiedy upadł komunizm, znacznie straszniejsze od samego Pałacu – z estetycznego punktu widzenia – było to, co go otaczało, a co tak naprawdę było jego przedłużeniem i konsekwencją. Wielkie targowisko, potem blaszane hale handlowe. Wolność, czyli chaos, i jednocześnie pierwsza próba zapchania luki istniejącej do dziś mimo różnych konkursów organizowanych przez miasto, zakończonych nawet jakimiś rozstrzygnięciami. Co z tego, że PKiN tak fajnie wygląda w prześwitach Złotej i Pankiewicza – im bliżej, tym gorzej, nadal nikt nie wie, co zrobić z tymi placami dookoła. Tam nie ma życia, nie ma tyle miasta, ile mogłoby być. Dlatego wydaje mi się, że wysiłki miejskich planistów powinny być skierowane na tworzenie, na zagospodarowanie tej przestrzeni, a nie burzenie czegoś, co ma wartość historyczną i architektoniczną. No, ale do tego trzeba być wszechstronnie wykształconym fachowcem, otoczonym przez grupę równie inteligentnych, twórczych ludzi, a nie specjalistą od rzeczy, które nie istnieją (ani też, broń Boże, wyłącznie sprzedawcą nieruchomości po wygórowanych cenach).
Czy tego chcemy, czy nie, Pałac stał się symbolem Warszawy. Kiedyś zacząłem szukać śladów jego obecności w innych częściach miasta – naliczyłem w ciągu półtorej godziny chyba dziesięć jego wizerunków, na szyldach nowych i starych knajpek, w logo korporacji taksówkowych i firm kurierskich, na plakatach i rozdawanych przy wejściu do metra ulotkach.
W wierszu Słowackiego na kolumnie Zygmunta siadają podróżne żurawie, co oczywiście nie może być prawdą ze względu na rozmiary tych ptaków, jak trafnie zauważył w swoim tekście śp. Andrzej Waligórski. Za to Pałac jest schronieniem dla sokołów wędrownych i wielu innych gatunków latających stworzeń. Burzycielom pałacu, politykom i historykom w służbie Narodu, mówię zatem: – Swoją stodołę se zburz, dziadu sowiecki. Weź się do jakiejś porządnej, przydatnej dla świata roboty. Pałacu nie kocham, ale takich ludzi nie lubię jeszcze bardziej.
Tylko sprawdź najpierw, czy w stodole nie mieszkają sowy albo nietoperze.
———————————–
[1] Norman Lewis, Grobowiec w Sewilli. Podróż przez Hiszpanię u progu wojny domowej. Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013, przełożył Janusz Ruszkowski