Ze stacji na stację
– Tu była księgarnia!
Powiedział to głośno i wyraźnie. Musiał to powiedzieć. Właściwie nie wiedział dlaczego, przecież nic nie miał do tej dziewczyny w kitlu, która tyle razy sprzedała mu spirytus. Salicylowy. W sumie był bardziej potrzebny niż jakieś książki, płyty czy nuty.
W sumie.
– Panie Natanek, już to słyszałam. Co parę dni ktoś mi to mówi.
Miała okulary w grubej, granatowej oprawie. Modne niby. Jasne, proste włosy do szyi. Wąskie usta. Ładna. Ciekawe, czy poszła na tę farmację, bo nie dostała się na medycynę. A może chciała od razu, może rodzinna tradycja. Ale nie, to sieciowa apteka, to nie idzie tak teraz chyba. Dziewczyna tutejsza, polskie imię, polskie nazwisko ma.
A ten Natanek to nie nazwisko, miał jakieś nazwisko – nie jakieś, dobre nazwisko! – tyle że nikt go nie używał. No może na poczcie wiedzieli, przecież bez tego się nie odbierze.
– Słyszała pani? Dobrze. Bo przecież nikt nie pamięta. Że księgarnia, że Orbis. Zresztą po co pamiętać? Nie trzeba pamiętać.
Natanek to imię. Nie dali go rodzice na chrzcie, kiedyś takich imion nikt nie nadawał, teraz znowu żydowskie modne jak te okulary. Dawidów od cholery się porobiło. Goliatów w zasadzie też.
Dziewczyna westchnęła.
– To jak, jeszcze coś? – spytała.
– Apap. Pięćdziesiąt sztuk.
Zeskanowała, nabiła, zrobiła co trzeba. Błysnęło czerwone.
– Muzyczna – dodał.
– Co muzyczna?
– Księgarnia. Kanapki też sprzedawali i inne rzeczy.
– W księgarni?!
– A gdzie tam!
Zrobił co trzeba, zapłacił i wyszedł, zostawiwszy zmrużone oczy za szkłami i lekkie wzruszenie ramion po wymianie kolejnych dowidzeń. Wrzucił leki do starego żeglarskiego worka. Wróci tu jeszcze, ale teraz trzeba spojrzeć, czy coś się nie zmieniło, bo zmienia się przecież ciągle, chociaż wszyscy mówią, że jest tak samo, że dzień jak co dzień, a przecież każdy jest inny. Każdy dzień, i człowiek też, ale to akurat mniej istotne.
Był w połowie drogi. Teraz trzeba wracać.
Da się, chociaż coś się zmieniło. Nie że inne przystanki, na nich inne reklamy, że 116 ma zmienioną trasę. To też, ale wystąpiło przesunięcie. Jakieś poważne przesunięcie w głosach, odgłosach i zapachach i w ogólnej całości. Kobieta na pasach, z dzieckiem, za nią drugie dziecko, chłopczyk, z pięć lat. I tu krawaciarz, ale z plakietką, pewnie metodysta, a nie, od tych plakietek to zdaje się mormoni. A tam Murzyn. Nie wolno teraz mówić Murzyn, bez sensu, ale wolno czy nie wolno, stał tam i rozmawiał z jakimś krawaciarzem kolejnym. Figura ruchoma, dynamiczna, ci dwaj stoją, mormon i kobieta z dziećmi idą. Na jednym przystanku, tym z dziewiątką, cztery osoby, na tym bliższym, z siódemką, pięć. Enigma, polska Enigma, polska maszyna. Weź tu i policz, co z tego wynika. Próbował kiedyś takie linie rozrysować, ale machnął ręką: pierdzielony horoskop, jak tu coś przewidzieć, skoro wszystko się porusza?
Trzeba iść. W dół, jeśli by spojrzeć na mapę, a on miał przecież mapę w głowie. Mapa to reprezentacja miasta; o, tutaj, na tej ścianie, był kiedyś napis o reprezentowaniu, tyle że po angielsku. Teraz też dużo bazgrołów, i tu trzeba uważać, bo niby bazgroły, a jak im się człowiek nieco lepiej przyjrzy, to w środku są znaki, litery. Cyfry. Kolejna enigma, mała enigma, nie maszyna, tylko zagadka, ale akurat tę trzeba odciąć, nie zajmować się nią, bo przecież za diabła nie da się odczytać wszystkich znaków.
Spojrzał w niebo, przez korony drzew, w górę, i w bok, przez druty nad torami tramwajowymi, przez to wszystko, na czym rozpina się miasto. Jest niebo, są chmury. Ładne, ale czy wchodzą do tego równania, które chciał zrozumieć? Może tak.
Wciągnął głębiej w powietrze w płuca. Kurz, spaliny, ale to były już inne spaliny niż kiedyś, bardziej jakieś takie ozonowane, takie techniczne. Ekologiczne…
Roześmiał się.
– Kiedyś to, synku, były spaliny! – powiedział na głos, udając starego dziada. Którym w sumie był, albo prawie był.
Plac. Plac to jest coś, bez placów nie ma miasta, bez zielonego również, a ten plac i duży, i zielonym porośnięty. Tyle że rozdzielony asfaltem, torami, nie da się go przebiec, to znaczy da się, ale trzeba ryzykować. Nazwę też ma jak w Paryżu. Nazwy coś znaczą, skądś pochodzą, ale to nie one są ważne. To by było za proste. Człowiekiem coś kieruje, żeby takie nazwy nadawał, wiadomo, ale nie wszystkie, to mechaniczna robota. Teraz od tego jest jakiś urząd, który losuje nazwy z kolejnej puli trupków.
Na placu bank, kredyty, restauracje. W życiu nie miał kredytu! Za to w restauracji, owszem, był. A kiedyś pracował, ale to już odpłynęło w czasie i przeszło do niepamięci, przesunęło się w tle, w czwartym wymiarze. Przesunęło jak wszechświat na poprzednim placu, a tutaj też coś chyba przeskoczyło. Zrobiło się inaczej. Zaraz trzeba się będzie nad tym zastanowić. Pociągnął nosem, spojrzał w niebo i zmrużył oczy.
Uciekł od kredytów i przeszedł na drugą stronę, jeszcze zanim plac zaczął się na dobre. Chciał wracać po tej stronie, bo najpierw szedł po tamtej, ale wprowadził korektę do planu. W końcu gdyby to zrobił wcześniej, brzęczałoby w worku, nawet w tej aptece, a to trochę mimo wszystko wstyd. Natanek sklasyfikowany niewłaściwie.
Tego chłopaka z „Żabki” nie znał, chłopak nie znał jego, pewnie jakiś pociotek ajenta. W życiu można różnie się ustawić, na początek można być pociotkiem ajenta, to jest dobre, praktyczne, no i można podjadać czipsy cebulowe, które zawsze stoją przy kasie, żeby ludzie po nie sięgali. Wrzucił butelki do worka, zabrzęczały oczywiście. Postanowił nadłożyć drogi, bo tu, na tym placu, zrobili coś ciekawego: postawili pomnik z mapą. Na cokole, pod orlimi skrzydłami, była mapa, a kolejna na dole, jako basenik, można sobie było popatrzeć na Europę. Sprytne. Mapa to dobra rzecz, mapa jest jak świat, najpierw się patrzy dookoła i ją rysuje, a potem się jej człowiek uczy i nakłada sobie na rzeczywistość, żeby było łatwiej. Ważne, żeby nie pomylić mapy ze światem. Kurde, a jeżeli… A jeżeli świat jest mapą czegoś większego? Bardziej wymiarowego? Znaczy takiego, co ma więcej wymiarów, bo podobno cztery to też za mało… Ten student, którego kiedyś spotkał nad rzeką, mógłby pewnie trochę wyjaśnić, chociaż to jeszcze młodziak, nie wie dużo, popisuje się, a jeżeli nie może przed dziewczyną, bo na przykład jej nie ma, to próbuje przed dziadem.
Przypatrzył się kamiennym kostkom. Szlak. Ktoś odtworzył szlak bojowy. Olśnienie: każdy ma swój szlak bojowy, a czasami odtwarza się cudzy. Tak jak on dzisiaj. Tylko po co? Nie wiadomo, anioła nie rozgryziesz.
Wrócił na zachodnią stronę ulicy, przebiegł na czerwonym, a co. Butelki brzęczały. Były zimne, czuł to przez płótno worka. Żeby tylko nie zamoczyły leku… Ale to w sumie nieważne, tekturka może być mokra, przecież w środku folia, blaszka, blister na to mówią, nie przemoknie. Wrócił, bo chciał zobaczyć kobietę. Tę kobietę.
Matka, żona, córka, z różą. Stała tu i dziś. Obok głazu, kwietnika, zniczy i napisu, że na szaniec, ale ona tu najważniejsza. Przecież kobieta zawsze najważniejsza, one rysują te mapy wszystkie, one potem zbierają te kawałki, które walają się po całym cesarstwie. Wszystkie kawałki wszystkich map i wszystkich ludzi. I ta róża coś znaczy, dlaczego właściwie ten kwiat jest symbolem każdego innego kwiatu?
– Za dużo symboli – powiedział na głos.
Rowerzystka przejechała obok, spojrzała na niego ze zdziwieniem. Odprowadził ją wzrokiem. O tak, ona też pojawiła się nieprzypadkowo, pojechała tam, skąd wracał. Też musiała odtwarzać jakiś szlak. Swój, przecież nie jego, na chwilę błysnęła w słońcu, tylko na moment przecięła jego drogę na mapie.
– Dobrze – stwierdził. – Dobrze.
Ruszył w górę, nad tory. Tu, przed górką, nie widać, że coś jest dalej, ale nawet powietrze wygląda tak, jakby tu była jakaś granica. I oczywiście jest. Niejedna. Teraz państwowych granic już nie widać, a tej tutaj niektórzy też nie zauważali, parę lat temu jeden kierowca bez powodu pojechał pod prąd, chciał na drugi pas, który nie był drugim pasem, i buch, czołówka. Śmierć. Śmierć przyszła, bo facet uznał, że wie, jak powinna wyglądać rzeczywistość. Pomylił się.
Śmierć? Nie. To znaczy owszem, tak, o to chodzi w tych wszystkich szlakach, ale nie dziś. Aniołowi nie na tym dziś zależało.
Stanął przy schodach, spojrzał w dół. Był na peronie, siedział na ławeczce. Obecny, a nieobecny.
Kiwnął mu głową, gdy zszedł. Mocny anioł, jasnowłosy anioł, jasnowłosy jak ta dziewczyna z apteki, mówi: – I jak, udało się?
A on odpowiada:
– Owszem, udało się.
Anioł na to:
– Przeszedłeś?
Jezu, co za durnołowaty ten anioł. Skoro tu jest, to wiadomo, że przeszedł, nie?
– Tak. – Uznał, że nie ma co tłumaczyć.
– I rozumiesz?
– A co tu rozumieć?
– Życie.
– A idźże w cholerę.
– A ty co tak po krakowsku? – Anioł zmarszczył brwi. – Pytam, czy rozumiesz?
– No rozumiem.
Anioł uniósł rękę. Mógłby sobie darować, to nie teatr, do cholery, tylko zapyziały dworzec. To znaczy zapyziały strategicznie, odremontowany unijnie. Zaraz, a skąd on w ogóle wie, jak się mówi w Małopolsce? Lingwista, oświata, mać.
– Dzięki. Nie będę ci już zawracać głowy. Jesteś wolny.
– A ty?
Anioł uśmiechnął się.
– Zawsze byłem wolny.
Dziwak, dziwadło. Ale dobry człowiek, teraz już na pewno. Niech ma.
– Napijesz się? – Sięgnął do worka.
– Jasne.
Luksusik mały to wyciągnięte. Porterek. Z dalekiego kraju. I jeszcze jeden. Zrobił co trzeba, otworzył, podał.
– Zdrówko. Tylko uważaj, aniele, bo się łatwo pieni.
————————————————————————-
Wszystkie historie